Jak każde małe dziecko lubiłam zadawać pytanie „Dlaczego…?” Wśród moich pytań były również te, które dotyczyły Boga i religii. Zastanawiałam się np. „Która religia jest prawdziwa? Co to znaczy, że papież jest nieomylny i czy jest tak, że „widzi” Ducha Świętego, który mu podpowiada co jest prawdą? Dlaczego księża przyjmują Komunię Świętą pod postacią opłatka i wina, a pozostali ludzie tylko opłatek? Co się stanie, jak umrę przed przystąpieniem do Pierwszej Komunii, bo przecież wcześniej nie mogę iść do spowiedzi i wyznać swoje grzechy?” Chciałam bardzo podobać się Bogu i iść po śmierci do nieba. Wierzyłam, że gdy będę „dobrym człowiekiem” zasłużę sobie na to. Chodziłam więc do kościoła, modliłam się i byłam tzw. grzeczną dziewczynką, a przynajmniej starałam się nią być. I tak mijały lata…
Będąc w liceum wszystkie te pytania z dzieciństwa powróciły. Generalnie można je tak pogrupować: skąd wiadomo to, co wiemy o Bogu? oraz czy ja jako człowiek jestem dobra czy zła? W porównaniu z innymi nie wypadałam tak źle: nie przeklinałam, nie paliłam papierosów (o alkoholu nie wspomnę), nie chodziłam nawet na dyskoteki. Jednocześnie ciągle grzeszyłam i ciągle robiłam te same złe rzeczy. O Bogu wiedziałam niewiele. Umiałam na pamięć kilka znanych z dzieciństwa modlitw. Znałam jakieś fragmenty z Pisma Świętego usłyszane w kościele. Tak naprawdę to nie wiedziałam w CO WIERZĘ i jaka jest ta moja wiara.
Wtedy wpadła mi w rękę książka z etyki opisująca różne religie. Przeczytałam to, co dotyczyło kościoła rzymskokatolickiego i wszystko się zgadzało czyli książka była wiarygodna. Był tam też rozdział o kościołach protestanckich. Zaczęłam czytać i spodobały mi się dwie kwestie: to, że w centrum jest Jezus Chrystus oraz to, że podstawą wiary jest to, co jest zapisane w Biblii. Dla mnie to miało sens… Minęło pół roku zanim odważyłam się pójść pierwszy raz na nabożeństwo. Mój wybór padł na kościół ewangelicko-augsburski, ponieważ o nim miałam najwięcej informacji. To był czas, gdy nie było Internetu, nie miałam dostępu do książek chrześcijańskich, więc i moja wiedza była nieco ograniczona. Mam jednak przekonanie, że na tamten czas była to bardzo dobra decyzja i, że Bóg mnie tam zaprowadził. Spóźniłam się celowo, żeby nikt się na mnie nie gapił ani nie zaczepił przed nabożeństwem. Pamiętam, że podczas kazania pastor często czytał fragmenty z Biblii. Było to dla mnie coś nowego. Po nabożeństwie podeszłam do niego i powiedziałam, że „chciałabym należeć do tego kościoła”. Myślę, że zdziwił się na taką deklarację, bo przecież pierwszy raz mnie widział. Zaprosił mnie na spotkanie. Dostałam od niego Biblię i miałam czytać: Psalmy, Ewangelię Łukasza i Dzieje Apostolskie. Czytałam więc sumiennie i wszystkie inne sprawy zeszły na dalszy plan. Było to wiosną 1992 roku, a ja byłam w klasie maturalnej. Z niecierpliwością czekałam na kolejną niedzielę i każde spotkanie, podczas którego coraz więcej dowiadywałam się. Wiedziałam, że w centrum jest Jezus i Jego dzieło zbawienia dokonane na Golgocie. Możemy być usprawiedliwieni i zbawieni darmo, z łaski przez żywą wiarę w Chrystusa a nie zasłużyć sobie na to dobrymi uczynkami. Tylko to, co jest napisane w Biblii jest wiarygodne a tzw. tradycja musi być odrzucona. Tylko czytając Pismo Święte możemy poznać Boga.
Wśród różnych broszurek, które dał mi pastor była też taka o nowym narodzeniu i nawróceniu. Pamiętam była tam opisana historia pewnej kobiety, która w ciągu swojego życia należała do różnych denominacji chrześcijańskich, a przy każdym takim „oficjalnym przejściu” przeżywała swoje nawrócenie. Na końcu swojego życia stwierdziła, że na zbawienie trzeba sobie zasłużyć. Wydało mi się to wtedy straszne… Przez całe życie SZUKAĆ, nie zaznać pokoju a na końcu znaleźć się w punkcie wyjścia. Wtedy zrozumiałam, że poza przejściem z jednego kościoła do innego i intelektualnym przyswojeniem sobie pewnych zasad, musi być COŚ JESZCZE. Minął jakiś czas…
Pewnego dnia po nabożeństwie pasyjnym pani Zosia powiedziała, że idzie do sali kinowej, gdzie ma odbyć się ewangelizacja. O tym wydarzeniu wspominał też wcześniej pastor. Poszłam razem z nią. Było to wiosną 1993 roku. Mówcą był Billy Graham. Odbywało się to poprzez łącze satelitarne i wyświetlane było na dużym ekranie kinowym. Przed tą ewangelizacją występowali mówcy, a wśród nich pewien młody mężczyzna. Czytał o synu marnotrawnym. To, co mówił bardzo mnie poruszyło. Wtedy właśnie zrozumiałam, kim jestem w oczach Boga. Poznałam, że każdy bez wyjątku jest grzesznikiem i tak, jak ten syn marnotrawny, musi wrócić do domu Ojca. Słyszałam ten fragment wiele razy przedtem, ale wcześniej widziałam się raczej w pozycji tego starszego syna. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że JA TAKŻE jestem tym „marnotrawnym dzieckiem”. Wtedy jakby łuski spadły z moich oczu. Niewiele pamiętam z kazania Billy Grahama. Zapamiętałam jednak ten prosty przekaz Ewangelii, który przedstawił ten młody człowiek.
W tym czasie często modliłam się i wtedy najważniejsze były dla mnie te wersety z Biblii: „Jeśli wyznajemy grzechy swoje, wierny jest Bóg i sprawiedliwy i odpuści nam grzechy, i oczyści nas od wszelkiej nieprawości. Jeśli mówimy, że nie zgrzeszyliśmy, kłamcę z niego robimy i nie ma w nas Słowa jego” (I Jana 1:9-10). Mówiłam Bogu, że pragnę swoje życie budować na Jezusie, że innego fundamentu nie ma, bo gdybym na czymkolwiek innym budowała, to mój dom legnie w gruzach (Ew. Mateusza 7:24-27). Prosiłam o przebaczenie moich grzechów i cieszyłam się tą obietnicą, że gdy wyznaję swoje grzechy, Bóg je odpuści ze względu na swojego Syna i Jego ofiarę. Zmienił się mój sposób myślenia o mnie samej i o tym, jaki jest Bóg i kim się On stał dla mnie w Jezusie.
Od tamtego czasu minęło wiele lat… Nie zawsze było „kolorowo”. Czasem schodziłam z Bożych dróg i wybierałam swoje własne. Zawsze, gdy Bóg nie był w moim życiu na pierwszym miejscu, pojawiały się kłopoty a do tego WIELKA PUSTKA. Mam jednak takie przeświadczenie, że kogo Bóg raz uchwycił, tego już nie puści ze swoich rąk (Ew. Jana 10:28).
Wiem, że bez Boga jestem niczym, że to co mam i kim jestem zawdzięczam tylko Jemu. Chcę wzrastać w poznaniu Pana, bo ten, kto nie idzie naprzód, cofa się. Dziękuję Bogu, że dał mi się poznać i pociągnął mnie ku sobie. To wszystko dzięki Jego łasce. W tej wierze chcę wytrwać do końca moich dni, by zawsze mówić, że Pan jest pasterzem moim i niczego mi nie braknie. W Nim mam pełnię wszystkiego co najlepsze i najważniejsze w życiu!