Moje dzieciństwo
Kojarzy mi się z zapachem jeziora, tartaku, chleba pieczonego przez mamę, wędlinami wędzonymi przez ojca. Pachnące sady pełne owoców i łany kołyszących się zbóż. Byłam szczęśliwą małą dziewczynką z warkoczami, nie rozumiejącą, co tak naprawdę dzieje się w domu. Gdy miałam 11 lat tata uroczyście oznajmił, że odchodzi do innej kobiety. Widziałam wielki żal i ból w oczach mamy, która rozrywała swoje ubrania na sobie. Taki piękny miesiąc – maj – a tyle smutku. Mama rozchorowała się bardzo i za rok odeszła do Pana. Nie mogłam pojąć dlaczego straciłam rodziców… już wtedy zadawałam Bogu takie pytania. Byłam najmłodszym dzieckiem i powstał dylemat, co dalej. Jesienią zabrał mnie ojciec do siebie. Mieszkałam w Węgorzewie i na początku było nawet dobrze, ale… Macocha nie za bardzo chciała dzielić ze mną swoją sypialnię, więc postawiła ultimatum: „albo ja albo córka”. Kiedy to usłyszałam, uciekłam z domu i pojechałam do Szczytna do swojej o 10 lat starszej siostry, która miała własną rodzinę. Tam już zostałam. Szybko dorastałam ucząc się i pomagając siostrze w domowych obowiązkach. Rozmyślałam w ciszy, co dalej ze mną będzie, jak długo będę im ciężarem. W tej ciszy wszystko nabrało kształtu. Pomimo, że nie dostałam się do szkoły średniej z braku miejsc, postanowiłam uczyć się wieczorowo i pracować, aby odciążyć finansowo rodzinę siostry. W 1973 r. wyjechałam do Czechosłowacji.
Wszystko dzieje się w jakimś celu…
Właśnie tam poznałam Marka, przyszłego męża. Właśnie tam urodził się nasz pierwszy syn. Właśnie tam dziękowałam Bogu, że mam własną rodzinę i mam dla kogo żyć. Po powrocie do Działdowa urodziło nam się jeszcze dwoje dzieci: syn i córka. I tu znowu pojawił się problem. Teściowa nie była zachwycona tym, że rodzę trzecie dziecko. Była złość i kłótnia. Prosiłam Boga o pomoc i pomoc przyszła. Mieszkaliśmy osobno i było nam dobrze do czasu, kiedy mąż nie musiał wyjeżdżać w delegacje. Dostałam w kość. Troje dzieci, praca i ja sama. Byłam silna, bo Bóg dodawał mi skrzydeł. Dzieci dorastały, pomagały mi we wszystkim, nawet w remontach domowych. Jedynie czego nie chciały, to chodzić do kościoła. Byłam wściekła, kiedy pytałam o czym było kazanie – patrzyli na mnie tak, że już wtedy wiedziałam, że nie zmuszę ich do uczęszczania na msze w kościele katolickim.
Z ciemności do światła
Tak się stało – kiedy młodszy syn Paweł po wizycie pewnych mężczyzn wyśpiewywał pieśni i modlił się bardzo głośno. Nie wiedziałam, o co chodzi. Bałam się, że to może być niebezpieczne. Co tydzień w pokoju Pawła przybywało ludzi, ale ja nie byłam tym zainteresowana. Któregoś dnia mieliśmy zakrapiane spotkanie, kiedy do naszego pokoju wszedł mężczyzna mówiąc: „modlimy się za was”. Poczułam się zawstydzona słysząc te słowa wypowiedziane przez Krzysztofa Zarębę. Dotarło do mnie, że jest coś więcej, że nie jestem fajna, dlatego, że byłam wczoraj u spowiedzi, a dziś palę i popijam. Zaczęłam słuchać syna – Bóg mnie dotykał coraz bardziej. Kiedy nawrócił się Rafael, a potem Asia, widziałm w tym same dobro.
Bóg mnie ocalił
Na spotkaniach nie siedziałam ze spuszczoną głową. Słuchałam i czułam jak Duch mnie dotyka. Nie miałam już ochoty na zakrapiane prywatki i zadymione mieszkanie. Zaczęłam widzieć swoje grzechy, a było ich całe mnóstwo. Zastanawiałam się, dlaczego żyło mi się do tej pory dobrze z tym brudem. Bóg mnie ocalił, otworzył moje oczy i serce. Odnalazłam sens życia. Wchodźcie przez ciasną bramę! Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują” (BT Mt 7, 13-14)
Zrozumiałam, że to, co robiłam przed nawróceniem prowadziło do zguby, i dziękowałam Jezusowi, za daną mi szansę. Nie można iść dwiema drogami jednocześnie. Mój CHRZEST odbył się w Ciechanowie 24 marca 2002 roku, a chrzcił mnie Grześ Baczewski.
Dzisiaj nawet w najmniejszych sprawach widzę Jego dzieła. Nieważne, co mnie w życiu jeszcze spotka, ważne, że to życie chcę do końca spędzić z Jezusem.