Urodziłam się w rodzinie chrześcijańskiej, w której na co dzień obecne było Boże Słowo. Miałam przywilej wychowywać się pod nadzorem rodziców, którzy żyli zgodnie z tym, co mówili. Zawsze widziałam obecność Boga w ich życiu, a ich przykład życia był prawdziwy i jednocześnie pociągający do naśladowania. Jednakże patrząc na ich życie wiedziałam też, że życie prawdziwego chrześcijanina to nie jest sielanka i trzeba poddawać się Bożym zasadom. Ja jednak chciałam żyć tak, jak ja sobie to wyobrażałam, choć wiedziałam, że kiedyś podejmę tą decyzję. Trochę później… – myślałam.
Rodzice wykształcili we mnie i w moich siostrach nawyk codziennego czytania Bożego Słowa, mieliśmy wspólne społeczności domowe (dodam, że nie lubiłam ich zbytnio, bo tata zawsze odciągał nas od zabawy, musiałyśmy szybko zostawiać nasze zabawki i słuchać tego, co miał nam do przekazania, a nie zawsze akurat w momentach moich zajęć miałam na to ochotę). Ponadto chodziliśmy całą rodziną na wszystkie możliwe nabożeństwa i w ten sposób Słowo Boże było bardzo blisko mnie i przez ten czas zakorzeniało się we mnie. Wielu fragmentów wcale nie musiałam uczyć się na pamięć – po prostu w takim trybie życia same kodowały się w pamięci. Bardzo często poruszało mnie Boże Słowo, wiedziałam, że jestem grzesznikiem i potrzebuję się nawrócić, ale z racji tego, że chciałam sobie to nawrócenie odwlec w czasie, sama wyznaczałam sobie to, co chciałam robić. Muszę przyznać, że jednocześnie miałam nieustane obawy, że nie zdążę się upamiętać, Pan Jezus przyjdzie i zabierze wszystkich zbawionych do siebie, a ja zostanę… i pójdę do piekła…
Podczas wakacji w 2001 r. pojechałam na chrześcijańskie kolonie do Lwówka Śląskiego. Tam przez dwa tygodnie spędzaliśmy czas pod silnym wpływem Słowa Bożego i świadectw nawrócenia, które opowiadali nam liderzy. To właśnie świadectwa były tym, co poruszało mnie najbardziej i ciągle przypominało – a Ty? Kiedy Ty podejmiesz decyzję? Nie lubiłam tych momentów, kiedy moje sumienie pobudzane było w ten sposób. Przecież ja ciągle miałam plan, że jeszcze trochę, jeszcze nie teraz.
Pewnego dnia, podczas kolejnego już na tym obozie wezwania do nawrócenia, moja koleżanka zapytała mnie czy pójdę z nią do naszej liderki. Chciała, żebyśmy razem z nią poprosiły Boga o nasze zbawienie… zatrzęsły mi się nogi! W środku wszystko we mnie krzyczało – nieeeeee, jeszcze nie teraz!!! Ale z drugiej strony bałam się reakcji koleżanki. Jeśli jej odmówię, to co o mnie pomyśli? Że ja świadomie chcę iść do piekła? Kilkanaście sekund wewnętrznej walki – „co zrobić???” I w końcu zgodziłam się… W sumie razem z kilkoma innymi osobami modliłyśmy się w towarzystwie liderek z innych grup. Każda z nas prosiła o zmianę swojego życia, o to, żeby Pan Jezus zamieszkał w naszych sercach i żeby od tamtej chwili kierował naszym życiem.
Po osobistej modlitwie poczułam jakby ktoś zdjął ze mnie ogromny plecak pełen ciężkich kamieni! Czułam się taka lekka i szczęśliwa, miałam wrażenie, że będę latać pod niebem! Płakałam ze szczęścia i ze smutku, że Pan Jezus musiał tak bardzo cierpieć za moje grzechy… Jednakże kiedy wróciłam do domu, nie rozgłaszałam o tym, co stało się w moim sercu. Byliśmy wówczas członkami kościoła, w którym ludzie dość sceptycznie podchodzili do kwestii nawrócenia dzieci. A zwłaszcza na chrześcijańskim obozie! Dzieci są tam bowiem codziennie „bombardowane” Bożym Słowem, poruszane są ich emocje i być może jest to mało wiarygodne, że decyzja nawrócenia jest świadoma i nieoparta na uczuciach… Z tego względu więc zachowywałam wszystko dla siebie. Miałam przeświadczenie, że nikt mi nie uwierzy i w końcu sama poddałam w wątpliwość prawdziwość mojego nawrócenia… To straszne, ale żyłam w takim zawieszeniu około trzech lat! Trwało to do momentu, kiedy moje dwie siostry, jedna po drugiej, oddały swoje życie Panu Jezusowi i wtedy znów poczułam ten strach i niepokój, dręczące pytanie: „a co z Tobą?” „Zostałaś teraz sama w rodzinie!” „Teraz tylko ty jesteś niewierząca!” – takie myśli zaczęły mnie dobijać… Niedługo potem byłam sama w domu i ćwiczyłam grę na flecie. Jestem osobą, która nie lubi przerywać czegoś, co zaczęła, jednak podczas tego grania, poczułam silne przynaglenie, żebym w tym momencie otworzyła Biblię. Nie chciałam tego zrobić, postanowiłam, że jak skończę ćwiczyć, to ją otworzę. Jednak za chwilę pojawiło się pytanie: a co jeśli potem tego nie zrobię? Może już Bóg do mnie nie przemówi? Przestraszyłam się i odłożyłam flet. Otworzyłam ewangelię na fragmencie opisu uczty weselnej, na której jeden z gości nie miał weselnej szaty i został wyrzucony z wesela. Przeszył mnie okropny strach – „a co jeśli to ja będę w takim położeniu? Jeżeli ja zostanę tak wyrzucona??” Zaczęłam płakać ze strachu i kiedy rodzice wrócili do domu, powiedziałam tacie, co mnie przeraża i po krótkiej rozmowie uklęknęliśmy i pomodliliśmy się wspólnie o moje zbawienie. Jednakże pamiętając jakie uczucia ogarnęły mnie na obozie, kiedy się pomodliłam, myślałam, że i teraz poczuję coś podobnego, ale nic takiego nie miało miejsca. Na drugi dzień poszłam do szkoły i myślałam, że może taki pokój i radość przyjdą do mnie z czasem. Kiedy jednak nic takiego nie następowało, zaczęłam się niepokoić. Powiedziałam tacie o tym, że na obozie miałam taki dzień, w którym oddałam swoje życie Panu Jezusowi i że wydaje mi się, że to wtedy był mój początek. Tata zgodził się ze mną i zasugerował, żebym przeprosiła Pana Jezusa za ten długi okres takiego „życia w ukryciu, w negowaniu dobrego początku” i żebym już odtąd żyła w bliskiej relacji z Nim. Szczerze przeprosiłam Boga za ten czas zaniedbania i dopiero wtedy powrócił pokój, radość i poczucie wolności, jaką jedynie może dać Jezus. Niedługo potem w 2004 r. przyjęłyśmy razem z siostrami chrzest. Od tamtej pory moje życie nabrało innego blasku, było i jest świadome mojej odpowiedzialności przed Panem za wszystko co robię. Wiem, co to znaczy, kiedy człowiek jest prowadzony przez Ducha Świętego. Miałam wiele takich sytuacji, kiedy wyraźnie Pan mówił mi co mam robić, a z czego rezygnować. Tych sytuacji jednak nie sposób tu wymieniać. To, co jest jednak bardzo istotne, to czas mojej odmiany podczas misji w Węgorzewie w 2007 r. Moje życie duchowe doznało jeszcze większego przełomu, rozpoczął się następny szczególny etap. Dzielenie się ewangelią z innymi miało ogromny wpływ na rozwój mojego chrześcijańskiego życia, nabrało wtedy nowej świeżości, jeszcze większej bliskości z Jezusem oraz większej świadomości, gdzie żyję, po co, jaki świat duchowy mnie otacza, kim jestem w Chrystusie itd…. Ten przełom był mi bardzo potrzebny i miał ogromny wpływ na moje dalsze duchowe życie. Jestem Panu za to niezmiernie wdzięczna!