Na to kim jestem dzisiaj miał wpływ nietypowy dom, w którym wzrastałam. Odpowiedzialność za moje wychowanie wzięła na siebie – z różnych względów – moja babcia, niezwykle dobra, silna kobieta. Wierzyła w Boga, ale kościół katolicki, do którego teoretycznie należała, oceniała bardzo krytycznie. Do kościoła szła tylko z okazji jakiegoś ślubu lub pogrzebu. Do Boga zwracała się spontanicznie i z serca, co było lekcją dla mnie na całe życie. Kiedy zmarła, znalazłam w jej biblioteczce kilka książek kościołów baptystycznego i zielonoświątkowego. Z przejęciem przeczytałam też książki o życiu Lutra i Savonaroli. Wiedzą dzieliłam się z moim świeżo poślubionym mężem i teściami. Niedługo potem do naszych drzwi zapukali Świadkowie Jehowy. Zaczęliśmy studiować Biblię w sposób typowy dla tej Organizacji: każda strona ich podręczników podzielona była na kilka sekwencji i do każdej z nich było pytanie, na które trzeba było odpowiedzieć tak, jak mówił podręcznik. Mój mąż bardzo zaangażował się w pracę tej Organizacji i oczekiwał ode mnie wsparcia. Starałam się być dobrą żoną, zwolniłam się nawet z pracy (mój mąż był bardzo zajęty spotkaniami ŚJ oraz ”głoszeniem”, mieliśmy dwoje dzieci, a męża prawie nie było w domu, wtedy wszystko trzeba było wystać w kolejkach i ktoś musiał ogarnąć dom), ale nie zatraciłam zdrowego osądu. Zadawałam pytania, zwłaszcza o rolę Jezusa, ale nie otrzymywałam przekonujących mnie odpowiedzi.
W tym czasie, mając już dwoje małych dzieci, postanowiliśmy sprzedać moje mieszkanie w Warszawie i przeprowadzić się do Działdowa. Mój mąż pochodził z tego rejonu i chciał tu budować kościół Świadków Jehowy. Został w nim starszym. Ludzie w tej Organizacji to oddani, dobrzy ludzie, poddani jednak takiemu „praniu mózgów”, że tracą zdolność samodzielnego myślenia. Czas mają bardzo wypełniony: w każdym tygodniu trzeba uczestniczyć w trzech spotkaniach, na których studiuje się książki i czasopisma napisane przez „sługę wiernego i rozumnego”, czyli ludzi, którym trzeba się bezwarunkowo podporządkować, przyjąć jako pewnik ich twierdzenia. Jedno spotkanie w tygodniu to trening „głoszenia”. Któregoś dnia mój mąż zaprosił do naszego domu dwóch mężczyzn z kierownictwa Organizacji na Polskę. Zaczęłam z nimi rozmawiać o Liście do Rzymian, co do którego miałam kilka pytań. Odpowiedzi były lakoniczne. Kiedy powiedziałam, że inaczej rozumiem Pawła, jeden z gości wyraźnie się zdenerwował i powiedział, że moja wiara i zaufanie wobec sług wyznaczonych przez Boga powinna być tak wielka, że gdyby stwierdzili, że jego czarne spodnie (wskazał na nie) są białe, to znaczy, że są białe, a oczy się nie mylą! Ta wypowiedź rozczarowała mnie, widziałam też zawstydzenie u mojego męża.
Byłam wtedy w ciąży z najmłodszą córką, co użyłam jako wymówki by nie chodzić na zebrania. W krótkim czasie napisałam oficjalny list, wyjaśniający dlaczego chcę by Organizacja wykreśliła mnie z listy członków. Mieliśmy dobry zwyczaj wspólnego modlenia się z naszymi dziećmi. Teraz to ja ten zwyczaj podtrzymywałam. Mój mąż nie miał pracy, popijał, zaczął uciekać z domu – dosłownie! Przed dziećmi „trzymałam fason”, ale gdy byłam sama wylewałam łzy przed Bogiem. Któregoś dnia mąż pojechał do Ciechanowa opowiadając, że trafił do mieszkania jakiegoś pastora i dobrze im się rozmawiało. Poprosiłam by zaprosił go do nas. Pastor Krzysztof Zaręba odwiedził nas wkrótce z rodziną, potem miała miejsce rewizyta.
Prawdziwy przełom nastąpił we mnie kilka miesięcy później, gdy pojechaliśmy na Wigilię organizowaną w zborze. Siedzieliśmy naprzeciwko rodziny Leśników. Rozmowa z nimi i modlitwa Krzysztofa dotknęły mnie tak mocno, że zaczęłam nieopanowanie płakać. Oddałam wtedy życie Jezusowi i poczułam się bezpiecznie. Uświadomiłam sobie, że teraz Jezus jest Królem, że Ojciec dał Mu tron. Oddał się na śmierć za mnie. Ta prosta informacja wzruszyła mnie, a niezwykła zmiana w moim życiu przypieczętowana została chrztem w lutym 1997 r.
Niedługo potem mój mąż dostał dobrą pracę. Jeździliśmy na nabożeństwa do Ciechanowa, zdawało się, że teraz tylko dziękować za błogosławieństwa. Okazało się wkrótce, że mojemu mężowi zaimponowało życie „półświatka” i po kilku miesiącach podwójnego życia opuścił rodzinę. Miałam czwórkę dzieci (najmłodsze roczne) i żadnych pieniędzy. Wielokrotnie Bóg dawał mi rozwiązania w sytuacjach „bez wyjścia”. Doświadczyłam wielkiej pomocy od braci, którzy zrobili zbiórkę w Kościele. Rodzina Leśników utrzymywała ze mną kontakt przez długi czas, by tchnąć we mnie wiarę, że Bóg da zaopatrzenie. Szybko poszłam do pracy i przez wiele lat pracowałam na półtora etatu, jednak za małe pieniądze. Bywało, że w domu były tylko ziemniaki i cebula, a bez węgla przeżyliśmy niejedną zimę. Pamiętam jak kiedyś biegałam po domu, szukając co tu jeszcze spalić, gdy przyjechał Mariusz Sowiński z przyczepką drewna porozbiórkowego. Byłam bardzo wdzięczna jemu i Temu, który go do tego poruszył. W 2006 r. zima była bardzo śnieżna, mój dach tego nie wytrzymał. Pieniędzy na naprawę nie miałam, więc po kilku miesiącach wilgoć niszczyła wnętrze domu, a mnie męczyła silna alergia. Nie wiem kto to zorganizował, ale we wrześniu grupa braci pod dowództwem Marka Kantorskiego naprawiła mi dach, a Krzysztof Sosnowski wyremontował mi sypialnię! Głęboko wierzę, że na świecie jest dość żywności, ubrań, zasobów dla wszystkich ludzi. To ludzkie rządzenie bez miłości bliźniego jest przyczyną niesprawiedliwej dystrybucji majątku Ziemi.
Kościół w Działdowie – mimo ogromnych ataków szatana trwa nadal. To duża wartość, gdy są obok chrześcijanie, do których można się zwrócić. Nie wiemy co nas jeszcze czeka, ale – jako grupa i każdy z osobna – mamy zamiar wytrwać „do końca”!